piątek, 15 listopada 2013

W miejscu

Czuję Polskę w tramwaju. Trzy stopnie pokonuję, Pan trąca mnie plecakiem – na powitanie, Polacy to taki uprzejmy naród, no przecież. PanżeMenel wita procentem, a raczej mnogą ich liczbą. Występ komitetu powitalnego odwzajemniam przemiłym uśmiechem-grymasem i ruszamy we wspólną podróż. Noc już głucha, światła zgasną niebawem (idąc za słowami klasyka) mmmm…coś zaczyna drażnić moje nozdrza, tak delikatnie z początku. Potem uderza i wiem, że prędko się nie wymknę. Aromat suchej krakowskiej dominuje w, i tak już od dawna zbyt gęstym, powietrzu. Minuta do wysiadki. Dobrze mieszkać tak blisko Tego Mostu. Na Tym Moście czas się zatrzymał, nie płynie już od kilku dobrych dni. Zegar wybił godzinę 09:21 i za nic w świecie nie ruszy dalej. Możliwe, że to teraz takie magiczne miejsce. Każdy doświadcza tam życiowej pauzy. Nikt by się tego nie spodziewał po tak, zazwyczaj, zatłoczonym miejscu. Pokochać należy roboty drogowe, rozkopy i wysokie ogrodzenia. Taka pauza to przywilej. 

Wracałam akurat z projekcji filmowej bułgarskiej. Specyficzny to rodzaj kina. Ale jaki prawdziwy. Smutny i w swoim absurdzie zabawny. Beztroska wszechobecna. Potrafią wyśmiewać samych siebie i przymrużyć oko na zachowanie otoczenia, tych wyższych typów. Najważniejsze, że można przejechać tandemem pół Europy. Kiełbasa i alkohol nas łączą. Dlatego po wyjściu z tramwaju pomyślałam o przymrużeniu oka, o zabawności tej sytuacji. Że to takie wschodnie, więc trochę i moje. Szkoda, że nie można przymrużyć nosa, żeby nie czuć za dużo. Przymrużyć nos bez użycia dłoni, czy klamerki – to dopiero wyczyn.






Po pierwsze, to zostałam wyśmiana za to, że uważam się za speca, bo stwierdziłam, że w Bergen pada, jak zwykle. Udałam, że tego nie odczytałam i ruszyłam dalej w tę deszczową krainę. Mój GospodarzoHost zapewnił wyżywienie do końca życia.
Kropelki. Było ich sporo dnia pierwszego. Czaiły się na obiektywie, na włosach sięgających już niemal do ziemi, na dłoniach. Ale wiadomo, zdjęcia z wyjazdu to jakby mus. Lubię mus jabłkowy, ale musowy mus daje za dużo musu, a od przybytku głowa może rozboleć. Dlatego Profesjonalny Fotograf wspomógł mnie nieco w tym, powierzonym przez krewnych, zadaniu.




Wiecie, że tam zawsze mają Święta/Gwiazdkę? Swoją drogą tego drugiego sformułowania użyłam może kilka razy w ciągu żywotu swego. Chyba na którąś z kolei rodzice sprezentowali mi ten sprzęt służący jako aparat (przy)musu.. Skomplikowałam to trochę, ale tak – Święta. Takie pieśni, takie rekwizyty, takie schody przewąskie dla jednej osoby (ewentualnie: dwóch fit Norwegów). Idealne miejsce na smutne dni, przygnębiające dni, może też wesołe. Ale na pewno nie na ubogie/biedne/janowe/polaczkowe dni, że makaron z brokułem, kurczakiem i krewetkami się wcina <3




Każda wyprawa w górę sponsorowana przez Knoppersa, a wieczorna w dół (albo w górę radości i śmiechów) przez Sobieskiego. Takie buty. A właśnie takie – filcowe kapcioszki za koron dzisienć nabyłam, deal życia! Idealne na klimaty biforowe.

Byliśmy świadkami fake-śniegu, który, po pierwsze, W OGÓLE BYŁ, a po drugie nie topniał w przygrzewającym słońcu. Kuba wymyślił, że mnie kulą tego czegoś niemal białego potraktuje. Odwdzięczyłam się. Bitwa śniegowa w środku października, orany. Nawet dłonie nie przemarzły, wręcz wyschły w sekund 20 najwyżej.




To, że śnieg był fejkowy, mogę przeboleć. Ale że zorza, zwana polarną, również, to już zupełnie nie. Po prostu nie wystąpiła na naszej długości geograficznej. Sprytnie zaczekała i objawiła się dwa dni po moim wylądowaniu na poznańskich rewirach.

Każdy może wpaść na pomysł, żeby w środku nocy wydać oljekorony na hot-doga. Alko zaczyna pracować, przez co głowie już się odechciewa i zostawia ona Twoją świadomość daleko w tyle. Dlatego druga bułko-parówka pozwoliła sobie na harce w naszych brzuszkach. Wtedy uczucie przepyszne, później – przenajgorsze. Jednak każdy ruch ma swój cel – pierwszy raz w życiu wracałam samolotem z imprezy. Doprawdy niesamowicie okropne doświadczenie. Dodajmy do tego odrobinę płaczących dzieci i opary wódki na pokładzie…żyć i umierać.

Ale nic nie odbierze skakania na trampolinie, widoku krów z rogami czilujących w zielonych okolicznościach przyrody, miksowania białych składników (co by prawdziwe Malibu uzyskać), rapowania na nutę poznańskiego klasyka. Chleba z nutelką na do widzenia  : ))




W samotności coś jest. Ale takiej swojej, którą sama sobie aranżuję, do której nikt nie zmusza. Wtedy nie czuję presji, obowiązku obcowania z kimkolwiek. Wyznaczam granice, czynię, co uważam za najlepsze. Opinia czy sugestie innych naprawdę schodzą na nieistniejący nawet plan. Chodzę po mieście, odkrywam zakamarki, podziwiam, rozglądam się. Słyszę rozmowy innych, słyszę życie ulicy. Mnie jednak ono nie dotyczy. Popatrzę, zapamiętam, uśmiechnę się z przekonaniem do siebie, wrócę. Odwieszę ciuchy do szafy. Im (tym ciuchom) trochę współczuję, bo one nie mogą nawet pomarzyć o samotności. Wiszą ściśnięte na tym drążku, czasami dzielą wieszak. Doprawdy przykra to sytuacja, ale jeszcze nie wymyśliłam, jakim cudem można by znaleźć osobną skrytkę/szafową przestrzeń dla każdego z nich. Albo pozbyć się wszystkich i zostawić jeden ulubiony. Miałby aż nadto miejsca dla swoich samotnych działalności. Minimalizm teraz w modzie.





Idę ulicą. Ulicą bardzo długą, na terenie już jeżyckim. Stąpam po niepewnym gruncie. Chwilę temu opuściłam pannę W po dłubaniu w dyni, rozkminach życiowych, językowych. Pan taczkowy mija mnie, wiezie może dobytek życia, może tylko coś na sprzedaż, nie rozgryzę. Sygnalizacja miga, wygrywa melodię, która umila mi drogę do domu, tak jeszcze daleką. Trzymam kurczowo sweterek pomarańczowy w dłoniach – powinien znajdować się na mnie, ale po tanecznych szaleństwach bałkańskich zbędnym się wydaje. Służy do rąk ogrzania w nocne pory, tak niedopasowane do żywota człowieka, najczęściej ciepłolubnego.








Rebeka/Maria