Czuję Polskę
w tramwaju. Trzy stopnie pokonuję, Pan trąca mnie plecakiem – na powitanie,
Polacy to taki uprzejmy naród, no przecież. PanżeMenel wita procentem, a raczej
mnogą ich liczbą. Występ komitetu powitalnego odwzajemniam przemiłym
uśmiechem-grymasem i ruszamy we wspólną podróż. Noc już głucha, światła zgasną
niebawem (idąc za słowami klasyka) mmmm…coś zaczyna drażnić moje nozdrza, tak
delikatnie z początku. Potem uderza i wiem, że prędko się nie wymknę. Aromat
suchej krakowskiej dominuje w, i tak już od dawna zbyt gęstym, powietrzu.
Minuta do wysiadki. Dobrze mieszkać tak blisko Tego Mostu. Na Tym Moście czas
się zatrzymał, nie płynie już od kilku dobrych dni. Zegar wybił godzinę 09:21 i
za nic w świecie nie ruszy dalej. Możliwe, że to teraz takie magiczne miejsce.
Każdy doświadcza tam życiowej pauzy. Nikt by się tego nie spodziewał po tak,
zazwyczaj, zatłoczonym miejscu. Pokochać należy roboty drogowe, rozkopy i
wysokie ogrodzenia. Taka pauza to przywilej.
Wracałam akurat z projekcji filmowej bułgarskiej. Specyficzny to rodzaj kina. Ale jaki prawdziwy. Smutny i w swoim absurdzie zabawny. Beztroska wszechobecna. Potrafią wyśmiewać samych siebie i przymrużyć oko na zachowanie otoczenia, tych wyższych typów. Najważniejsze, że można przejechać tandemem pół Europy. Kiełbasa i alkohol nas łączą. Dlatego po wyjściu z tramwaju pomyślałam o przymrużeniu oka, o zabawności tej sytuacji. Że to takie wschodnie, więc trochę i moje. Szkoda, że nie można przymrużyć nosa, żeby nie czuć za dużo. Przymrużyć nos bez użycia dłoni, czy klamerki – to dopiero wyczyn.
Po pierwsze, to zostałam wyśmiana za to, że uważam się za speca, bo stwierdziłam, że w
Bergen pada, jak zwykle. Udałam, że tego nie odczytałam i ruszyłam dalej w tę
deszczową krainę. Mój GospodarzoHost zapewnił wyżywienie do końca życia.
Kropelki.
Było ich sporo dnia pierwszego. Czaiły się na obiektywie, na włosach
sięgających już niemal do ziemi, na dłoniach. Ale wiadomo, zdjęcia z wyjazdu to
jakby mus. Lubię mus jabłkowy, ale musowy mus daje za dużo musu, a od przybytku
głowa może rozboleć. Dlatego Profesjonalny Fotograf wspomógł mnie nieco w tym,
powierzonym przez krewnych, zadaniu.
Wiecie, że
tam zawsze mają Święta/Gwiazdkę? Swoją drogą tego drugiego sformułowania użyłam
może kilka razy w ciągu żywotu swego. Chyba na którąś z kolei rodzice sprezentowali
mi ten sprzęt służący jako aparat (przy)musu.. Skomplikowałam to trochę, ale
tak – Święta. Takie pieśni, takie rekwizyty, takie schody przewąskie dla jednej
osoby (ewentualnie: dwóch fit Norwegów). Idealne miejsce na smutne dni,
przygnębiające dni, może też wesołe. Ale na pewno nie na ubogie/biedne/janowe/polaczkowe
dni, że makaron z brokułem, kurczakiem i krewetkami się wcina <3
Każda
wyprawa w górę sponsorowana przez Knoppersa, a wieczorna w dół (albo w górę
radości i śmiechów) przez Sobieskiego. Takie buty. A właśnie takie – filcowe
kapcioszki za koron dzisienć nabyłam, deal życia! Idealne na klimaty biforowe.
Byliśmy
świadkami fake-śniegu, który, po pierwsze, W OGÓLE BYŁ, a po drugie nie topniał
w przygrzewającym słońcu. Kuba wymyślił, że mnie kulą tego czegoś niemal
białego potraktuje. Odwdzięczyłam się. Bitwa śniegowa w środku października,
orany. Nawet dłonie nie przemarzły, wręcz wyschły w sekund 20 najwyżej.
To, że śnieg
był fejkowy, mogę przeboleć. Ale że zorza, zwana polarną, również, to już
zupełnie nie. Po prostu nie wystąpiła na naszej długości geograficznej.
Sprytnie zaczekała i objawiła się dwa dni po moim wylądowaniu na poznańskich
rewirach.
Każdy może
wpaść na pomysł, żeby w środku nocy wydać oljekorony na hot-doga. Alko zaczyna
pracować, przez co głowie już się odechciewa i zostawia ona Twoją świadomość
daleko w tyle. Dlatego druga bułko-parówka pozwoliła sobie na harce w naszych
brzuszkach. Wtedy uczucie przepyszne, później – przenajgorsze. Jednak każdy
ruch ma swój cel – pierwszy raz w życiu wracałam samolotem z imprezy. Doprawdy
niesamowicie okropne doświadczenie. Dodajmy do tego odrobinę płaczących dzieci
i opary wódki na pokładzie…żyć i umierać.
Ale nic nie
odbierze skakania na trampolinie, widoku krów z rogami czilujących w zielonych
okolicznościach przyrody, miksowania białych składników (co by prawdziwe Malibu
uzyskać), rapowania na nutę poznańskiego klasyka. Chleba z nutelką na do widzenia
: ))
W samotności
coś jest. Ale takiej swojej, którą sama sobie aranżuję, do której nikt nie
zmusza. Wtedy nie czuję presji, obowiązku obcowania z kimkolwiek. Wyznaczam
granice, czynię, co uważam za najlepsze. Opinia czy sugestie innych naprawdę
schodzą na nieistniejący nawet plan. Chodzę po mieście, odkrywam zakamarki,
podziwiam, rozglądam się. Słyszę rozmowy innych, słyszę życie ulicy. Mnie
jednak ono nie dotyczy. Popatrzę, zapamiętam, uśmiechnę się z przekonaniem do
siebie, wrócę. Odwieszę ciuchy do szafy. Im (tym ciuchom) trochę współczuję, bo
one nie mogą nawet pomarzyć o samotności. Wiszą ściśnięte na tym drążku,
czasami dzielą wieszak. Doprawdy przykra to sytuacja, ale jeszcze nie wymyśliłam,
jakim cudem można by znaleźć osobną skrytkę/szafową przestrzeń dla każdego z
nich. Albo pozbyć się wszystkich i zostawić jeden ulubiony. Miałby aż nadto
miejsca dla swoich samotnych działalności. Minimalizm teraz w modzie.
Idę ulicą.
Ulicą bardzo długą, na terenie już jeżyckim. Stąpam po niepewnym gruncie.
Chwilę temu opuściłam pannę W po dłubaniu w dyni, rozkminach życiowych,
językowych. Pan taczkowy mija mnie, wiezie może dobytek życia, może tylko coś
na sprzedaż, nie rozgryzę. Sygnalizacja miga, wygrywa melodię, która umila mi
drogę do domu, tak jeszcze daleką. Trzymam kurczowo sweterek pomarańczowy w dłoniach
– powinien znajdować się na mnie, ale po tanecznych szaleństwach bałkańskich zbędnym
się wydaje. Służy do rąk ogrzania w nocne pory, tak niedopasowane do żywota
człowieka, najczęściej ciepłolubnego.
Rebeka/Maria