Ostatnia aktywność tutaj zakończona została słowami ZAWSZE
NAJLEPIEJ. Posesyjna bryza pomuskała mnie takim właśnie w(y)rażeniem, więc nie
pozostało mi nic innego, jak odkurzyć nasz porzucony blog.
Pół roku to szmat czasu. Mogłoby się wydawać, że w tak
długim okresie można zrobić niemal wszystko – podróże dookoła świata (albo
własnej osi), wiksywiksy every weekend, poznawanie współziomków, nowe wrażenia
(smakowe, wzrokowe, muzyczne), trofea maści wszelkiej. Brzmi cudnie i trochę
żałuję, że większość z powyższych uciekła sobie do lasu, ukryła się gdzieś w
ziemi i zapadła w rodzaj snu zimowego, ale wiosennego. Dotknęły nas za to mrozy mieszkaniowe i przeprowadzki ze dwie.
Kręciłam się wokół własnej osi bardzo długo. Teraz mam to
sobie za złe. Studia i piękny budynek Novum poznańskiego nie mają prawa pozbawiać
człowieka tej danej w pakiecie urodzinowym wolności i przestrzeni
życiowej. Jest w tym wina też i moja, bo na pewno można studiować na dziesięciu
kierunkach, pracować na trzy etaty i pięć zmian, wyprowadzać psa, delektować
się aromatem potu jeżdżąc kilka razy dziennie miejską komunikacją i wyrabiać
się ze wszystkim. W to nie wątpię, ale dla większości sztuka ta jest zupełnie
obca i niemożliwa do opanowania.
Mimo nadmiarów i powodzi naukowych czułam się spełniona w
tej części bardziej życiowej i absolutnie istotnej dla zdrowego funkcjonowania.
LUDZIE to hasło-klucz, słowo magnes, KULTURREFERANSE i w ogóle
fenomenoneenomeno. Kierunkowi ludzie nie zawodzą, udowadniają to na każdym
kroku i po tym pół roku mogę stwierdzić, że są niezastąpieni. Tym samym
dołączyli już do grona osób wcześniej mi znanych, które też muszą być, żebym ja
była. Chodzą słuchy, że człowiek z natury jest egoistą, martwi się tylko o
siebie, a ludzie wokoło mogą nie istnieć. Dobrze się spotkać, pogadać, ale generalnie
to bez szału. Z drugiej strony człowiek to istota stadna i w samotności
uschłaby ze smutku. No więc ja chyba uschnę, kiedy większość poleci w Wielki
Norweski Świat albo Austriacki albo Amsterdamski. Popracuję w fabryce jako
starsza specjalistka od pakowania liści rukoli do plastikowych pudełek i
zarobię na bilety w te wszystkie strony Ojropy.
Z serii "Przeżyj to sam (ale z Mirkiem)": Tańcząca czili-parówka
Z tej samej serii: Pan niosący sól i pieprz, który czeka aż go odbiorę z wystawy <3
Tartucha z jabłkiem
Śniadaniowy piknik-niespodzianka na domowej wykładzinie
Jeden z niewielu pysznych obiadów na Oświeconym Osiedlu
Właśnie lunęło jak z cebra, spoglądam przez niezbyt czyste
szyby siedząc w niezbyt czystym mieszkaniu. Ściana deszczu przywołuje pakunek
wspomnień, które ciężko zebrać w logiczną całość. Dlatego wkradnie się tutaj
taki niewielki Strumień Jej Mości Świadomości.
Miron Kaszton
Balkonowe grillowanie elektryczne, ale jakie przepyszne.
Pizzony w ilościach ogromnych wyłaniające się z Kamowego piekarnika. DOBRA
DOBRA. Kama PrawieKrypotomanka. Mirinda uwielbiająca czytać magazyny dla kobiet
nocną porą w Krecikach. Grzanie tyłka w największym słońcu przy jednoczesnym
czytaniu o rolnikach w Szwecji. Kasztany spadające na głowy. Snakke sammen.
Spokojne rozmowy bez krzyków w polskich kolejach. Słońce świeci od rana do
nocy. Stopy zwiedzają targ staroci. Potem kroczą dumnie pod ręce z dwoma
Dżentelmenami-Również-Stopami w ślad za szwedzką orkiestrą dętą. Prodiże
najlepsze tylko z Gryfi. Czilling trawnikowy, prawie wakacyjny. Podróż za jeden
uśmiech nad morze. Gra w panini stała się nową dyscypliną, może nawet
olimpijską. Wieczerza Wigilijna w czerwcu zawsze spoko.
Pizzo Kamowy
Zadowolona i najedzona MakaMarta , która zamieszka z nami w Posen!
Patriotyczne trofea
również (w których zdobywaniu nie było
mi dane wziąć udziału). Niespodziewana wizyta Tomczyk Marty w naszych skromnych
progach. Buddyjskie opowieści z pierwszej ręki. Stresy i stresy jak cholera.
Lampion z Kametą i Husseinem, który nigdy do Oslo nie doleci…
Prawie cała zgermanizowana crew
Smutny lampion, który zaniemógł i nie poleciał do Oljelandu
Gdańskie dziwne i
piękne miejscówki. Skradzione żarówki za miljony monet. Prąd za jeszcze więcej
miljonów. Czerwone kwiatki pod MonteŁazienką na Oświecenia. Elograffiti na
Elomiejscówce. Rapsy jakieś nocne. Srające gołębie. Rozmowy o kupie przy
śniadaniu. Kanapka z kotletem, której zabrakło w dniu egzaminu. Zienia jedząca
codziennie kilogram truskawek, straszona przez burze z piorunami. Olga w
latinosukience. RullegardnierMiecz. Anna znająca już moje myśli muzyczne i
życiowe. DJ Broiler motywujący do pracy (również do fizycznej na PROGYM).
Krążący Napitek Pokoju w parku do 4 nad ranem. Zraszacze-Dupacze. Mróz i mróz i
toiletroom za ziko pięćdziesiąt, więc nie inaczej, jak tylko na Jana.
Halfway-Spotkanie w Whitestoku zaskoczyło niezwykle
pozytywnie. Tym, co pokazała SoKo, będę się zachwycała jeszcze długo i nigdy więcej nie zaprzeczę, że jest ona wulkanem energii. Wyłaniający się z
każdego zakątka Wilhelm z Jerusalem was making each of our days. Nie wspomnę o
tym, że razem z Anią przesadziłyśmy, bo wiemy to już aż zbyt dobrze. Podobnie Anna2,
razem znane jako Anabananana - Emiliana Torrini na Mamę Całego Świata! Tylko
ona (Emilka) mogła zaspać na umówiony wywiad, poprosić o whisky podczas koncertu,
zapomnieć tekstu własnego utworu i opowiadać o tym, jak postanowiła poskakać z
łóżka na łóżko w pokoju hotelowym i w końcu uderzyć głową o jego kant <3
Atmosfera kameralności i prawdziwości tego wszystkiego sprawiła, że ja poczułam
się tam nierzeczywiście, jakby ktoś na górze pokierował moją ręką klikającą w
internetach na opcję „kup bilet na halfway za jedyne 80ziko!”.
Ana śniadaniuje. Gołębie, tradycyjnie, zakłócają ciszę
Godny mural na ośce białostockiej
WJADOMKA
Nie przeszkodziło mi i Ani to, że mokłyśmy jak największe kury i koguty, byle
tylko zostawić plecaki w zagrodzie operowej i ruszyć na wyśmienity obiad dopełniony
wyśmienitymi rozmowami, żartami-sucharami i omawianiem planów na kolejny festiwal, tym razem poza granicami Løklandu (dla anorweskich ziomków – Polski).
Jacek Żartowniś, którego zdjęcie pt. „Gdzie jest Wally?” jest lepsze niż te
wszystkie w gazetkach o człowieku w białego-czerwonej czapuni (swoją drogą –
bardzo to patriotyczne). Jego opowieści o hostelowych współlokatorach z
europejskich instytucji, o wywiadach pt. „Jakie masz plany na majówkę?”. I
podsumowanie festiwalu najbardziej delikatnym sernikiem, jaki kiedykolwiek
jadłam..
Wons-kucharz z torbofartuchem, Zienia-dyrygent i ukryty gdzieś Siema - Stolyca się bawi!
Maryja tylko jeeeeee
Prezent rowerowy dla Anny-Bananny był w oczko trafiony! Nic
lepszego kupić nie mogliśmy. Plener zawsze uchodził za najlepsze miejsce spotkań, ale plener ogrodowy to plan idealny (do pełni szczęścia – stan również
idealny). Wprawdzie w nocy komary harcują, ale spacerowanie promenadą i
siedzenie na ławeczce razem z Szymborską Wisławą i jej kotem warte są takich
poświęceń. Całości-radości dopełnił poranny chill w ogrodzie, słońce świeciło,
Marzia słowa cały czas dotrzymuje. Doceniam nasze spotkania też za to, że każdy
przygotowuje coś do jedzenia. Nawet jeśli są to sałatki czy inne muffinki, to
zawsze bardziej docenione. A tego tu
gotowania brakuje mi bardzo.
Czelaut, stopy odpoczywają
Jakiś czas temu minęła mnie na ulicy Pani z wózkiem, obok którego szła jej
mini-córka. Cieszyła się bardzo z tego, że dostała od mamy bułkę. Ostatnimi
czasy produkty z rodziny Pieczywo również cieszą mnie najbardziej, chyba mam to
po niejakim Sebie, którego żałuję, ze nie poznałam. Dlatego musiałam się
uśmiechnąć do tej mini istoty. Ponoć moja mina odstrasza wszystkich już na
dzień dobry, więc lepiej było zrobić cokolwiek z mimiką. Oczywiście nie zmienia
to faktu, że nadal mnie irytują natarcia Wózkowych w miejskich pojazdach.
Wcinam czekoladę, popijam herbą (tak, herbą) zieloną z
cytrynową limonką i planuję wojaż norweski. Miljony monet znikną prędko jak Struś Pędziwiatr, ale wiem, że warto, i że przeżyję przygodę zupełnie
odmienną od tych wcześniejszych.
Przez jeden tydzień wakacji wydarzyło się więcej niż przez ostatnie pół roku, niechaj passa się utrzyma.
A na pocieszne zakończenie mamy dla wszystkich kuferki
słodyczy ufundowane przez naszych sponsorów!