Nie wiadomo od czego zacząć, od początku, od
końca, od najlepszy, najgorszych, najśmieszniejszych czy najbardziej poważnych
wydarzeń. Jak zrobić, żeby nie zabrzmiało zbyt ckliwie i zrozumiale tylko
uczestników weekendowego przyjęcia o tematyce przewodniej 'mam najgorzej',
chociaż chyba wszystkie zgodnie przyznamy, że nie miałyśmy jednak w ten weekend
najgorzej. Porównując to do mojego kolejnego weekendu, a w zasadzie jego
niedzielnego końca, kiedy to wylądowałam w wojskowym mieszkaniu głodna,
zmęczona, ze świadomością nadchodzącego tygodnia, który wypełniony był
uczelnianymi obowiązkami, nie mogę ani trochę powiedzieć,żeby tamten weekend
należał chociażby w jakimś stopniu do najgorszych.
Weekend skończył się na poniedziałkowym
pakowaniu do nieznanego świata modowych wyzwań, które miały mnie spotkać.
Niczego nie byłam pewna, tylko tego, że po takich kilku dniach nie może spotkać
mnie nic złego. Zawsze, ale to zawsze i mogę jeszcze raz powtórzyć ZAWSZE, po
kilku godzinach spędzonych w makamakowym towarzystwie, które czasem dopełniają
inny wyjątkowi ludzie naszego życia czuję nadzwyczajny zastrzyk energii i wierzę,że
wszystko może się udać. To sprawia, że zaczynam wierzyć w ducha i mogę grać w
zielone ( sama nie wiem jaki to ma do końca sens, ale dostałam taką radę przed
kolosem ze statystyki i wszystko poszło zgodnie z moim planem,więc chyba znaczy
to coś pozytywnego :) ).
Powracając do 'najgorszego' przyjęcia.
Zaczęło się delikatnie opóźnionym pociągiem z nadmorskiego kurortu ( tak
wiem, że Szczecin nie leży nad morzem) Szczecin do miasta, w którym podobno
panuje Król Ziemniak I, ja jedak mam wrażenie,że tymczasem mamy do czynienia z
Remontem Totalnym XIV. Pierwsze kroki ( a było ich trochę bo poczyniłyśmy
spacer trasą Głogowska-Park Wilsona-Wyspiańskiego- Wojskowa-Biedronka-3b)
skierowałyśmy w stronę naszego 'domu' z głodnymi towarzyszkami, które namawiały
mnie do porzucenia dietki ( skutecznie, niestety) na rzecz maryjnego makaronu z
tuńczykiem ( kto nie jadł niech żałuje). Ja jednak skutecznie namówiłam
odnoszącą ostatnio sukcesy we współpracy z Showroomem Martę Tomczyk do
odmówienia sobie okrutnego dania instant na rzecz białego i przyjemnego sera
wiejskiego.
W czasie kiedy Maryja była pochłonięta
przygotowywaniem jednego ze swoich popisowych dań na balkonie odbywała się
profesjonalna sesja zdjęciowa naczelnego fotografa Makamaka. W sumie nie wiem
jakim cudem, ah tak cudem Kamilii, natchnęło nas do odwiedzenia Palmiarni ale
zaraz po makaronowym daniu cud, wyszłyśmy na spotkanie z miliardem egzotycznych
palemek, innych roślin i żywych organizmów ( nie mam tutaj na myśli ludzi, aż
taka podła i okropna chyba nie jestem). Nie powiem, żebym była totalnie zauroczona
wizytą w tym miejscu ale na chwilę przeniosłam się do Ogrodów Luksemburskich (
przed palmiarnią i udawałyśmy,że jesteśmy w Paryżu, co prawda przez chwilę ale
ostatnio często tam podróżujemy w swoich myślach i od zeszłego tygodnia
zazdrościmy Zienii i Siemie !) , poza tym wizyta nawet na herbatce u królowej
Elżbiety byłaby jednym z lepszych przeżyć na mapie wspomnień, jeśli byłybyśmy
tam razem.
Przez te wszystkie tłoczności sobotniego
popołudnia miejsca w naszych przemyślanych punktach wartych odwiedzenia były
zajęta i tak trafiliśmy zupełnie przypadkowo do miejsca zwanego 'Bułka z
dziurką'. Może obrazy w pierwszej sali nie wyglądały zbyt zachęcająco ale
totalnie nie zwróciliśmy na nie uwagi kiedy okazało się, że istnieją dla nas
wolne miejsce, mogliśmy nawet wybierać i przebierać. Nie było jednak tak dobrze
z menu i ciężko było przebierać w dosyć ograniczonym zaopatrzeniu. Wynagrodziły
to jednak ogromne kubki, w których podawana była kawa w przyjemnej jak na
poznańską okolicę cenie. Polecamy, może Wam uda się trafić na cycki murzynki
albo wymyślne napoje, których nie mogliśmy niestety spróbować.
Skończyliśmy nasz wspólny pierwszy dzień
kiedy kolejny budził się do życia, a my miałyśmy ochotę rozmawiać o
rozsądnych-niezbyt-zachęcających planach życia, pasjonujących-niedostępnych
alternatywach, tostach z serem, sytuacji ekonomicznej na Bliskim Wschodzie (
przesadziłam trochę, takie żarty-żarciki, ale naprawdę wszystko byłoby
ciekawsze od snu)
Następnego dnia chciałyśmy wybrać się do
uroczego Manekina na obiad ale kolejka do stolika, która wychodziła na
zewnątrz, oczekujących na stolik skutecznie nas od tego pomysłu odprowadziła.
Filmowa Maryja wpadła jednak na pomysł Trocadero, którego nazwa od początku
skojarzyła mi się z Paryżem ( tylko wstyd przyznać,że do końca nie wiedziałam z
jakim miejscem konkretnie, całe szczęście jeszcze tego samego dnia przypomniało
mi się to popularne turystycznie miejsce do robienia sobie cudnych zdjęć z
Wieżką w tle). Miejsce, do którego miałyśmy dotrzeć przed północą i odwiedzić
interesujące muzeum ale zasiedziałyśmy się na ławce. Przyfilmowywałam trochę,
kiedy Maryja musiała sprawdzić czy posiada klucze od mieszkania ich
couchsurfingowego hosta.
W tym przyjemnym miejscu miałam okazję
spróbować makaronowej zapiekanki ze szpinakiem i fetą, która była odrobinę za
słona ale samo miejsce zauroczyło mnie swoim wystrojem. Na koniec pozwoliłyśmy
sobie zamówić kawę o nazwie takiej samej jak chyba najsłynniejsza książka
Nabokova. Latte na truskawkowym mleku, doskonałe podsumowanie takiego
przyjemnego obiadu.
Nasz wspólnie wspólny weekend skończył się
kiedy odprowadzałam Martę na przystanek i musiałam sprawdzić czy aby jej
walizka przypadkiem nie miała ochoty wjechać w psią chodnikową kupę. Na całe
szczęście dla wszystkich obyło się bez szkód.
Z dziewczynami zdążyłam ( o
matko! Jak cudownie,że istnieje taka opcja jak cofnij, bo właśnie przez
przypadek jednym kliknięciem klawisza skazałabym ten post na błyskawiczną
śmierć. Okrutne skróty klawiszowe, znikajcie!) jeszcze na chwilę zobaczyć się w
jakubowym pokoju z czerwonymi drzwiami. Żegnałyśmy się jednak tak długo,że
udało mi się spóźnić na tramwaj. Czym jest jednak jeden tramwaj w porównaniu z
tak cudownymi dniami.
Chciałabym na koniec tylko oficjalnie życzyć
Wam powodzenia w zmaganiach z osiągnięciem pełnego średniego wykształcenia
!
Miranda!