niedziela, 16 lutego 2014

Popowroty.

Tylko sobie wyobraź.
Idziesz, stawiasz krok za krokiem, wydając przy tym odgłosy grzechotki, zabawki dla najmłodszych. 
Tak, oto w Twojej aktualnie ulubionej butów parze zrobiła się dziura w 'obcasie' ( nie, nie, żeby nie było, żadne tam 10 centymetrowe szpile, nie, zwykłe butowe podwyższenie), do której wpadają wiedeńskie uliczne kamienie. Czasem brzmią irytująco i fukasz pod nosem na te odłamki, ale pewnie nie raz uratowały Cię przed siadem prostym, na którymś z chodników. No dobra, niech już im będzie, możesz nucić pod nosem i melodiować z nimi, nawet z kamieniem można czuć się jak w dobrym towarzystwie. Tak czy siak i owak, but jeden z drugim czekają na Schuhmachera, co by naprawił uszczerbek zdrowotny, bo przecież ulubionego buta się nie wyrzuca. Czekają na Gorzgorz. Wracając z tej przedługaśnej dygresji o problemach prawego buta. Grzechotka. Idziesz i czujesz się właśnie jak dziecko,głowa gdyby tylko mogła obróciłaby Ci się o 360 stopni. W najmniejszej dzielnicy Miasta Kończącego się Etapu Życia jest doprawdy czarująco. I to nie są żadne wielkie nieba, żadne żyrafy wystające z okien, żadne delfiny w kałuży, żadne podrygujące 90-latki.
To po prostu takie niezidentyfikowane coś, co rozlewa się po twoim wnętrzu i puka od środka w czubek nosa, żeby się podniósł razem z okiem, kompanem odwiecznym, i podziwiał. Pośród wszystkiego, wszystko. Wszystko się rozpływa, pięknie. Chociaż niemalże widzisz już klamkę drzwi frontowych, zamierzasz pójść dookoła, a wcale nie jest tak ciepło. Sięgasz po kaptur, o już lepiej. W prawo, prosto, lewo, lewo, prosto, prawo, prawo. Trochę zgubiona, no tak zmysł orientacji zawodzi Cię nocą, trudno obracasz się i szukasz punktu odniesienia. Jakoś docierasz. Docierasz i myjesz zęby, a wtedy mózg Ci przypomina, że masz przed sobą tylko tydzień. Ten sam mózg nakazuje zaplanować sto tysięcy czynności, wizyty w najlepszych znanych Ci miejscach. Uspokój się, już spokój! Głowa na umywalce, 7 dni. I koniec.





Jeszcze się nie skończyło, jeszcze 7 dni trwa, ale ciągle się kruszą. Hiperaktywność wyregulowana, działam, ale nie pędzę. Przecież jest miło powoli, raz jeszcze, od początku. Na początku zazwyczaj jest powoli, przecież jeszcze tyle czasu, pójdę tutaj i tam, zrobię to i tamto, chociaż pełno ciągle coś. A teraz, teraz jest tu i tu się zaraz skończy, niech się kończy powoli. Jesz towarzyskie śniadania, chodzisz do woli, jest miło ot tak.






I niby wszystko po myśli, złożone co do najdokładniejszej kosteczki. Tylko, jak nie ale to tylko, jak nie tylko to ale, Twoja głowa się waha, niezdecydowane emocje, rozregulowana człowiecza waga, jak pies z machającą głową w samochodzie, za którym jedziesz, a samochód z psem za traktorem. I patrzysz na niego, jak mu się przewraca, to w jedną, to w drugą i sama kiwam. W prawo i w lewo. Nie kiwam dosłownie, moje myśli się kiwają. Osiągam najwyższe poziomy absolutnego mistrzostwa w ambiwalencji.

(Trochę przekłamałam, dni już minęły, ale jak spisywałam strumień świadomości to jeszcze siedmiodniowałam) 

niedziela, 1 grudnia 2013

Austro-życie 2

Czasem jest tak, że jesz śniadanie o czternastej. Tak, czternastej z jedynką i czwórką. W porze, kiedy każdy porządny obywatel zaczyna już myśleć o obiedzie, o ile jeszcze go nie spożył. Wkładasz jedną po drugiej łyżkę owsianki do ust, przy czym próbujesz wyjrzeć za okno ale kolekcja WSZYSTKIEGO nie pomaga. I zastanawiasz się co się stało w ubiegłym tygodniu. Sen? Półsen? Kiedy minął ten czas? Jak to? A może po prostu dalej śnisz, to bardzo abstrakcyjny sen. Sen, w którym Twój  współlokator siedzi w rowerowym kasku przed komputerem. Nie od dziś przecież wiadomo, że w Internecie roi się od niebezpieczeństw, a taki kask sporo może zdziałać.





Ja też działam, ostatnio bardzo uczelnianie, gdyż przez wszystkie bardziej i mniej spodziewane wizyty ( o których już za chwilę, chwileczkę. jak po reklamach. niezły ze mnie napięciotwórca, kariera elektryka zapewniona), nazbierało się pięć tuzinów WIELKICH OBOWIĄZKÓW, wszystkie deadline'y ustawiły sobie stopery na drugi, listopadowy tydzień. No patrzcie je tylko, zmysły postradane. Od poniedziałku do piątkowej trzynastej żyłam tylko domem, tramwajem pierwszym i uniwersytecką otoczką, i niczym innym. Ale to tylko tydzień życiowego 'braku' po supersupercool niespodziewanej wizycie.




Kiedy wszystkie słowa we wszystkich znanych Ci językach odlatują w kosmos, a na twarzy pojawia się radosna ekspresja, uniesione kąty, to oznacza chyba, że człowiek szczęśliwy, CS. Jak jest tak szczęśliwie przez całe cztery dni, to serce może eksplodować. Kiedy masz wizje najsmutniejszych urodzin życia, przyklejona do komputera, a potem dzieją się rzeczy, jedna za drugą, trzecia za drugą, czwarta za trzecią. Kąpać się można w tym szczęściu! Wspaniale, uroczyście. Pewnie to żadna nowość ale Ci tutaj, wszyscy w życiu, dobrze być towarzyskim szczęściarzem, a czasem towarzyską marudą i przebierką.





Potem kolejne wizyty, równie super i cool. Turystyczne opanowane szlaki, do pełnej 'profeski' brakuje mi tylko kolorowego, BARDZO KOLOROWEGO, parasola. Ah i wiedzy o jakiejś fontanno-statule w Schönbrunnowym ogrodzie, w której pojęcia nie mają ludzie mieszkający tutaj po stokroć dłużej niż ja.



Puk, puk, wracam do domu, puk, puk, jest tak cicho, puk, puk, że słuchać tylko obijające się o chodnik sztybletowe podeszwy. W ciele czuć rozprzestrzeniającą się we wszystkich kierunkach ciepłość. Nanananajlepiej, można sobie tylko podśpiewywać pod nosem. Ciepłość ponczowa, ze świątecznego jarmarku, poncz można uświadczyć we wszystkich życia smakach i szybko się w nim zakochać. Tylko za bardzo nie wiadomo, który to jest tym jednym i najodpowiedniejszym. Kuszą tam też jedzeniem, tłustym serem z kluską i innymi specjałami. Znaleźli się austriaccy kucharze i powodują te zapachy, od których Twój żołądek przypomina Ci samą siebie, w którąś z tych sesyjnych nocy, kiedy to jedyną możliwością na pobudzenie była potańcówka.




A potem pada pierwszy śnieg, podczas kiedy ty siedzisz w jednym z bardziej słusznych wiedeńskich mieszkań zaplątana w największy koc świata, przed otwartym oknem i patrzysz. Nie robiłam tego przez dobrą wieczność. Nawet nie wiem jak naśladować spadający śnieg, istnieją na to jakieś odgłosy?


Mirek

piątek, 15 listopada 2013

W miejscu

Czuję Polskę w tramwaju. Trzy stopnie pokonuję, Pan trąca mnie plecakiem – na powitanie, Polacy to taki uprzejmy naród, no przecież. PanżeMenel wita procentem, a raczej mnogą ich liczbą. Występ komitetu powitalnego odwzajemniam przemiłym uśmiechem-grymasem i ruszamy we wspólną podróż. Noc już głucha, światła zgasną niebawem (idąc za słowami klasyka) mmmm…coś zaczyna drażnić moje nozdrza, tak delikatnie z początku. Potem uderza i wiem, że prędko się nie wymknę. Aromat suchej krakowskiej dominuje w, i tak już od dawna zbyt gęstym, powietrzu. Minuta do wysiadki. Dobrze mieszkać tak blisko Tego Mostu. Na Tym Moście czas się zatrzymał, nie płynie już od kilku dobrych dni. Zegar wybił godzinę 09:21 i za nic w świecie nie ruszy dalej. Możliwe, że to teraz takie magiczne miejsce. Każdy doświadcza tam życiowej pauzy. Nikt by się tego nie spodziewał po tak, zazwyczaj, zatłoczonym miejscu. Pokochać należy roboty drogowe, rozkopy i wysokie ogrodzenia. Taka pauza to przywilej. 

Wracałam akurat z projekcji filmowej bułgarskiej. Specyficzny to rodzaj kina. Ale jaki prawdziwy. Smutny i w swoim absurdzie zabawny. Beztroska wszechobecna. Potrafią wyśmiewać samych siebie i przymrużyć oko na zachowanie otoczenia, tych wyższych typów. Najważniejsze, że można przejechać tandemem pół Europy. Kiełbasa i alkohol nas łączą. Dlatego po wyjściu z tramwaju pomyślałam o przymrużeniu oka, o zabawności tej sytuacji. Że to takie wschodnie, więc trochę i moje. Szkoda, że nie można przymrużyć nosa, żeby nie czuć za dużo. Przymrużyć nos bez użycia dłoni, czy klamerki – to dopiero wyczyn.






Po pierwsze, to zostałam wyśmiana za to, że uważam się za speca, bo stwierdziłam, że w Bergen pada, jak zwykle. Udałam, że tego nie odczytałam i ruszyłam dalej w tę deszczową krainę. Mój GospodarzoHost zapewnił wyżywienie do końca życia.
Kropelki. Było ich sporo dnia pierwszego. Czaiły się na obiektywie, na włosach sięgających już niemal do ziemi, na dłoniach. Ale wiadomo, zdjęcia z wyjazdu to jakby mus. Lubię mus jabłkowy, ale musowy mus daje za dużo musu, a od przybytku głowa może rozboleć. Dlatego Profesjonalny Fotograf wspomógł mnie nieco w tym, powierzonym przez krewnych, zadaniu.




Wiecie, że tam zawsze mają Święta/Gwiazdkę? Swoją drogą tego drugiego sformułowania użyłam może kilka razy w ciągu żywotu swego. Chyba na którąś z kolei rodzice sprezentowali mi ten sprzęt służący jako aparat (przy)musu.. Skomplikowałam to trochę, ale tak – Święta. Takie pieśni, takie rekwizyty, takie schody przewąskie dla jednej osoby (ewentualnie: dwóch fit Norwegów). Idealne miejsce na smutne dni, przygnębiające dni, może też wesołe. Ale na pewno nie na ubogie/biedne/janowe/polaczkowe dni, że makaron z brokułem, kurczakiem i krewetkami się wcina <3




Każda wyprawa w górę sponsorowana przez Knoppersa, a wieczorna w dół (albo w górę radości i śmiechów) przez Sobieskiego. Takie buty. A właśnie takie – filcowe kapcioszki za koron dzisienć nabyłam, deal życia! Idealne na klimaty biforowe.

Byliśmy świadkami fake-śniegu, który, po pierwsze, W OGÓLE BYŁ, a po drugie nie topniał w przygrzewającym słońcu. Kuba wymyślił, że mnie kulą tego czegoś niemal białego potraktuje. Odwdzięczyłam się. Bitwa śniegowa w środku października, orany. Nawet dłonie nie przemarzły, wręcz wyschły w sekund 20 najwyżej.




To, że śnieg był fejkowy, mogę przeboleć. Ale że zorza, zwana polarną, również, to już zupełnie nie. Po prostu nie wystąpiła na naszej długości geograficznej. Sprytnie zaczekała i objawiła się dwa dni po moim wylądowaniu na poznańskich rewirach.

Każdy może wpaść na pomysł, żeby w środku nocy wydać oljekorony na hot-doga. Alko zaczyna pracować, przez co głowie już się odechciewa i zostawia ona Twoją świadomość daleko w tyle. Dlatego druga bułko-parówka pozwoliła sobie na harce w naszych brzuszkach. Wtedy uczucie przepyszne, później – przenajgorsze. Jednak każdy ruch ma swój cel – pierwszy raz w życiu wracałam samolotem z imprezy. Doprawdy niesamowicie okropne doświadczenie. Dodajmy do tego odrobinę płaczących dzieci i opary wódki na pokładzie…żyć i umierać.

Ale nic nie odbierze skakania na trampolinie, widoku krów z rogami czilujących w zielonych okolicznościach przyrody, miksowania białych składników (co by prawdziwe Malibu uzyskać), rapowania na nutę poznańskiego klasyka. Chleba z nutelką na do widzenia  : ))




W samotności coś jest. Ale takiej swojej, którą sama sobie aranżuję, do której nikt nie zmusza. Wtedy nie czuję presji, obowiązku obcowania z kimkolwiek. Wyznaczam granice, czynię, co uważam za najlepsze. Opinia czy sugestie innych naprawdę schodzą na nieistniejący nawet plan. Chodzę po mieście, odkrywam zakamarki, podziwiam, rozglądam się. Słyszę rozmowy innych, słyszę życie ulicy. Mnie jednak ono nie dotyczy. Popatrzę, zapamiętam, uśmiechnę się z przekonaniem do siebie, wrócę. Odwieszę ciuchy do szafy. Im (tym ciuchom) trochę współczuję, bo one nie mogą nawet pomarzyć o samotności. Wiszą ściśnięte na tym drążku, czasami dzielą wieszak. Doprawdy przykra to sytuacja, ale jeszcze nie wymyśliłam, jakim cudem można by znaleźć osobną skrytkę/szafową przestrzeń dla każdego z nich. Albo pozbyć się wszystkich i zostawić jeden ulubiony. Miałby aż nadto miejsca dla swoich samotnych działalności. Minimalizm teraz w modzie.





Idę ulicą. Ulicą bardzo długą, na terenie już jeżyckim. Stąpam po niepewnym gruncie. Chwilę temu opuściłam pannę W po dłubaniu w dyni, rozkminach życiowych, językowych. Pan taczkowy mija mnie, wiezie może dobytek życia, może tylko coś na sprzedaż, nie rozgryzę. Sygnalizacja miga, wygrywa melodię, która umila mi drogę do domu, tak jeszcze daleką. Trzymam kurczowo sweterek pomarańczowy w dłoniach – powinien znajdować się na mnie, ale po tanecznych szaleństwach bałkańskich zbędnym się wydaje. Służy do rąk ogrzania w nocne pory, tak niedopasowane do żywota człowieka, najczęściej ciepłolubnego.








Rebeka/Maria