Czasem jest tak, że jesz śniadanie o czternastej. Tak, czternastej z jedynką i czwórką. W porze, kiedy każdy porządny obywatel zaczyna już myśleć o obiedzie, o ile jeszcze go nie spożył. Wkładasz jedną po drugiej łyżkę owsianki do ust, przy czym próbujesz wyjrzeć za okno ale kolekcja WSZYSTKIEGO nie pomaga. I zastanawiasz się co się stało w ubiegłym tygodniu. Sen? Półsen? Kiedy minął ten czas? Jak to? A może po prostu dalej śnisz, to bardzo abstrakcyjny sen. Sen, w którym Twój współlokator siedzi w rowerowym kasku przed komputerem. Nie od dziś przecież wiadomo, że w Internecie roi się od niebezpieczeństw, a taki kask sporo może zdziałać.
Ja też działam, ostatnio bardzo uczelnianie, gdyż przez wszystkie bardziej i mniej spodziewane wizyty ( o których już za chwilę, chwileczkę. jak po reklamach. niezły ze mnie napięciotwórca, kariera elektryka zapewniona), nazbierało się pięć tuzinów WIELKICH OBOWIĄZKÓW, wszystkie deadline'y ustawiły sobie stopery na drugi, listopadowy tydzień. No patrzcie je tylko, zmysły postradane. Od poniedziałku do piątkowej trzynastej żyłam tylko domem, tramwajem pierwszym i uniwersytecką otoczką, i niczym innym. Ale to tylko tydzień życiowego 'braku' po supersupercool niespodziewanej wizycie.
Kiedy wszystkie słowa we wszystkich znanych Ci językach odlatują w kosmos, a na twarzy pojawia się radosna ekspresja, uniesione kąty, to oznacza chyba, że człowiek szczęśliwy, CS. Jak jest tak szczęśliwie przez całe cztery dni, to serce może eksplodować. Kiedy masz wizje najsmutniejszych urodzin życia, przyklejona do komputera, a potem dzieją się rzeczy, jedna za drugą, trzecia za drugą, czwarta za trzecią. Kąpać się można w tym szczęściu! Wspaniale, uroczyście. Pewnie to żadna nowość ale Ci tutaj, wszyscy w życiu, dobrze być towarzyskim szczęściarzem, a czasem towarzyską marudą i przebierką.
Potem kolejne wizyty, równie super i cool. Turystyczne opanowane szlaki, do pełnej 'profeski' brakuje mi tylko kolorowego, BARDZO KOLOROWEGO, parasola. Ah i wiedzy o jakiejś fontanno-statule w Schönbrunnowym ogrodzie, w której pojęcia nie mają ludzie mieszkający tutaj po stokroć dłużej niż ja.
Puk, puk, wracam do domu, puk, puk, jest tak cicho, puk, puk, że słuchać tylko obijające się o chodnik sztybletowe podeszwy. W ciele czuć rozprzestrzeniającą się we wszystkich kierunkach ciepłość. Nanananajlepiej, można sobie tylko podśpiewywać pod nosem. Ciepłość ponczowa, ze świątecznego jarmarku, poncz można uświadczyć we wszystkich życia smakach i szybko się w nim zakochać. Tylko za bardzo nie wiadomo, który to jest tym jednym i najodpowiedniejszym. Kuszą tam też jedzeniem, tłustym serem z kluską i innymi specjałami. Znaleźli się austriaccy kucharze i powodują te zapachy, od których Twój żołądek przypomina Ci samą siebie, w którąś z tych sesyjnych nocy, kiedy to jedyną możliwością na pobudzenie była potańcówka.
A potem pada pierwszy śnieg, podczas kiedy ty siedzisz w jednym z bardziej słusznych wiedeńskich mieszkań zaplątana w największy koc świata, przed otwartym oknem i patrzysz. Nie robiłam tego przez dobrą wieczność. Nawet nie wiem jak naśladować spadający śnieg, istnieją na to jakieś odgłosy?
Czuję Polskę
w tramwaju. Trzy stopnie pokonuję, Pan trąca mnie plecakiem – na powitanie,
Polacy to taki uprzejmy naród, no przecież. PanżeMenel wita procentem, a raczej
mnogą ich liczbą. Występ komitetu powitalnego odwzajemniam przemiłym
uśmiechem-grymasem i ruszamy we wspólną podróż. Noc już głucha, światła zgasną
niebawem (idąc za słowami klasyka) mmmm…coś zaczyna drażnić moje nozdrza, tak
delikatnie z początku. Potem uderza i wiem, że prędko się nie wymknę. Aromat
suchej krakowskiej dominuje w, i tak już od dawna zbyt gęstym, powietrzu.
Minuta do wysiadki. Dobrze mieszkać tak blisko Tego Mostu. Na Tym Moście czas
się zatrzymał, nie płynie już od kilku dobrych dni. Zegar wybił godzinę 09:21 i
za nic w świecie nie ruszy dalej. Możliwe, że to teraz takie magiczne miejsce.
Każdy doświadcza tam życiowej pauzy. Nikt by się tego nie spodziewał po tak,
zazwyczaj, zatłoczonym miejscu. Pokochać należy roboty drogowe, rozkopy i
wysokie ogrodzenia. Taka pauza to przywilej.
Wracałam akurat z projekcji filmowej bułgarskiej. Specyficzny to rodzaj kina.
Ale jaki prawdziwy. Smutny i w swoim absurdzie zabawny. Beztroska wszechobecna.
Potrafią wyśmiewać samych siebie i przymrużyć oko na zachowanie otoczenia, tych
wyższych typów. Najważniejsze, że można przejechać tandemem pół Europy.
Kiełbasa i alkohol nas łączą. Dlatego po wyjściu z tramwaju pomyślałam o
przymrużeniu oka, o zabawności tej sytuacji. Że to takie wschodnie, więc trochę
i moje. Szkoda, że nie można przymrużyć nosa, żeby nie czuć za dużo. Przymrużyć
nos bez użycia dłoni, czy klamerki – to dopiero wyczyn.
Po pierwsze, to zostałam wyśmiana za to, że uważam się za speca, bo stwierdziłam, że w
Bergen pada, jak zwykle. Udałam, że tego nie odczytałam i ruszyłam dalej w tę
deszczową krainę. Mój GospodarzoHost zapewnił wyżywienie do końca życia.
Kropelki.
Było ich sporo dnia pierwszego. Czaiły się na obiektywie, na włosach
sięgających już niemal do ziemi, na dłoniach. Ale wiadomo, zdjęcia z wyjazdu to
jakby mus. Lubię mus jabłkowy, ale musowy mus daje za dużo musu, a od przybytku
głowa może rozboleć. Dlatego Profesjonalny Fotograf wspomógł mnie nieco w tym,
powierzonym przez krewnych, zadaniu.
Wiecie, że
tam zawsze mają Święta/Gwiazdkę? Swoją drogą tego drugiego sformułowania użyłam
może kilka razy w ciągu żywotu swego. Chyba na którąś z kolei rodzice sprezentowali
mi ten sprzęt służący jako aparat (przy)musu.. Skomplikowałam to trochę, ale
tak – Święta. Takie pieśni, takie rekwizyty, takie schody przewąskie dla jednej
osoby (ewentualnie: dwóch fit Norwegów). Idealne miejsce na smutne dni,
przygnębiające dni, może też wesołe. Ale na pewno nie na ubogie/biedne/janowe/polaczkowe
dni, że makaron z brokułem, kurczakiem i krewetkami się wcina <3
Każda
wyprawa w górę sponsorowana przez Knoppersa, a wieczorna w dół (albo w górę
radości i śmiechów) przez Sobieskiego. Takie buty. A właśnie takie – filcowe
kapcioszki za koron dzisienć nabyłam, deal życia! Idealne na klimaty biforowe.
Byliśmy
świadkami fake-śniegu, który, po pierwsze, W OGÓLE BYŁ, a po drugie nie topniał
w przygrzewającym słońcu. Kuba wymyślił, że mnie kulą tego czegoś niemal
białego potraktuje. Odwdzięczyłam się. Bitwa śniegowa w środku października,
orany. Nawet dłonie nie przemarzły, wręcz wyschły w sekund 20 najwyżej.
To, że śnieg
był fejkowy, mogę przeboleć. Ale że zorza, zwana polarną, również, to już
zupełnie nie. Po prostu nie wystąpiła na naszej długości geograficznej.
Sprytnie zaczekała i objawiła się dwa dni po moim wylądowaniu na poznańskich
rewirach.
Każdy może
wpaść na pomysł, żeby w środku nocy wydać oljekorony na hot-doga. Alko zaczyna
pracować, przez co głowie już się odechciewa i zostawia ona Twoją świadomość
daleko w tyle. Dlatego druga bułko-parówka pozwoliła sobie na harce w naszych
brzuszkach. Wtedy uczucie przepyszne, później – przenajgorsze. Jednak każdy
ruch ma swój cel – pierwszy raz w życiu wracałam samolotem z imprezy. Doprawdy
niesamowicie okropne doświadczenie. Dodajmy do tego odrobinę płaczących dzieci
i opary wódki na pokładzie…żyć i umierać.
Ale nic nie
odbierze skakania na trampolinie, widoku krów z rogami czilujących w zielonych
okolicznościach przyrody, miksowania białych składników (co by prawdziwe Malibu
uzyskać), rapowania na nutę poznańskiego klasyka. Chleba z nutelką na do widzenia
: ))
W samotności
coś jest. Ale takiej swojej, którą sama sobie aranżuję, do której nikt nie
zmusza. Wtedy nie czuję presji, obowiązku obcowania z kimkolwiek. Wyznaczam
granice, czynię, co uważam za najlepsze. Opinia czy sugestie innych naprawdę
schodzą na nieistniejący nawet plan. Chodzę po mieście, odkrywam zakamarki,
podziwiam, rozglądam się. Słyszę rozmowy innych, słyszę życie ulicy. Mnie
jednak ono nie dotyczy. Popatrzę, zapamiętam, uśmiechnę się z przekonaniem do
siebie, wrócę. Odwieszę ciuchy do szafy. Im (tym ciuchom) trochę współczuję, bo
one nie mogą nawet pomarzyć o samotności. Wiszą ściśnięte na tym drążku,
czasami dzielą wieszak. Doprawdy przykra to sytuacja, ale jeszcze nie wymyśliłam,
jakim cudem można by znaleźć osobną skrytkę/szafową przestrzeń dla każdego z
nich. Albo pozbyć się wszystkich i zostawić jeden ulubiony. Miałby aż nadto
miejsca dla swoich samotnych działalności. Minimalizm teraz w modzie.
Idę ulicą.
Ulicą bardzo długą, na terenie już jeżyckim. Stąpam po niepewnym gruncie.
Chwilę temu opuściłam pannę W po dłubaniu w dyni, rozkminach życiowych,
językowych. Pan taczkowy mija mnie, wiezie może dobytek życia, może tylko coś
na sprzedaż, nie rozgryzę. Sygnalizacja miga, wygrywa melodię, która umila mi
drogę do domu, tak jeszcze daleką. Trzymam kurczowo sweterek pomarańczowy w dłoniach
– powinien znajdować się na mnie, ale po tanecznych szaleństwach bałkańskich zbędnym
się wydaje. Służy do rąk ogrzania w nocne pory, tak niedopasowane do żywota
człowieka, najczęściej ciepłolubnego.
Miesiące, mija właśnie sobie taki jeden, miesiąc od kiedy postawiłam stopę tutaj. Owszem, ciągle jestem stopą i oczekuję na inne stopy, które przybyć mają za 18 dni do Austry. W oczekiwaniach szukamy z Mają intensywnie sznycla, wiedeńskiego kawałka mięsa otoczonego najprawdziwszą panierą, kawałka który nurzał się całym swym kawalstwem w tłuszczyku patelni. Chcemy po zjedzeniu wytrzeć serwetą tłuste kąciki warg i zamruczeć z tłuścianej rozkoszy, a tak doprawdy to po prostu chcemy spróbować sznycla. Bez wybuchowych oczekiwań, przygotowane na nowe doświadczenia, w zasadzie nie powiem kto czeka bardziej i jej wewnętrzny grubas śni o parce w sile wieku zjadającej ciastko z kremem. Podpowiedzią też nie będzie to, że za każdym razem kiedy wjeżdżamy na siódme piętro do uczelnianej stołówki-nie-stołówki Maja pyta o sznycla, a Pani opowiada, że Sznycla już niestety brak.
Odnalezione zostały najlepsze i najgorsze miejsca na kawy, żeby potem marzyć na porannym wykładzie, w dzień kiedy jeszcze nie miałaś kontaktu z kofeiną, o chropowatym kubku z kampusu. Zanurzasz się wtedy głębiej w zakamarki uni haupt i poszukujesz miejsca gdzie Cię nią poczęstują ( nie za uśmiech oczywiście), ale nic nie równa się Kawowemu Panu czy Piratom Kawowym albo innych, tych przy piwnych ulicach. Jest, najtańsza i nie wiem na ile to szczęście, a na ile nieszczęście nienajgorsza w Twoim austro-życiu.
W austro-życiu byłam też raz na Wielkim Wydarzeniu w Wielkim Muzeum, było przemagicznie, przepięknie, przednio, przewiedeńsko, przechealsy, przeanalitycznie. Przeważnie jest dobrze, czasem jest wspaniale, tak że idziesz ulicą i uśmiechasz się do człowieka, jednego, drugiego, trzeciego, piętnastego, że nawet droga z metra nie jest taka długa, że zatrzymujesz się i uśmiechasz, do siebie. Czasem czasem tylko człowiek owładnięty nieznośnością dla otoczenia, taką wielką jak Anka i najchętniej wrzuciłby parę najpotrzebniejszych rzeczy i ruszył z tobołkiem na lotnisko i kupił bilet w jedną stronę do Australii.
I tak kiedy nie zajmuje głowy uczelnie, głowa ( wraz z ciałem) przechadza się i kolekcjonuje wrażenia, uroczystych uliczek, trzy stołowych cukierniczek, norweskich pieśniarek, kripowatych współtowarzyszy tramwajowych wojaży, braków w tutejszych podstawowych towarach, wbijania sobie do głowy zakupy w absolutnie najzwyklejsze dni i przewidywanie zachcianek, co wcale nie takie proste,a nawet absolutnie nie dobre. Wycieczki do Zoo i wejścia od absolutnie nieciekawych stron, kluczowa obsesja nerwicowa i wszystko wszystko. Jest miło.
Nie było mnie tu najdłużej, najdłużej jak tylko można sobie wyobrazić. Maria w tym czasie zdążyła natworzyć tysiące słów wyśmienitych, a my poczytywaliśmy i poachiwaliśmy z zachwytów. W czasie zdążyłyśmy przewinąć się przez trzy mieszkania ( i kolejnego w mym wypadku poszukiwania), dwie sesje, ogromne ilości europejskich kilometrów do bardziej i mniej odległych zakątków, wypowiedzieć miliardy słów lepszych i gorszych.
Jednak póki co moja głowa i myśl wszelka skierowana jest tylko na życie nie tak odległe w austriackich krainach, w nie do zamieszkania krainach pełnych mieszkaniowych zamieszań. W pięknych miejscach, idealnych do zachwytów i uchwytów dla tych, którym od uroków zakręciło się nieco w głowie. Dla wszystkiego, dla życia tych którzy w przypływie swojej odwagi postanowili spędzić tam życia swojego skrawek.
Dzień dobry wiedeńskie życie, niezbyt miło się z nim witało o 3 nad ranem, ale później. Później wizyta w mieszkaniu, w którym spędziłaś swe pierwsze wiedeńskie chwile i śniadania. Potem chwila w uczelnianych dziedzińcowych otoczkach i powroty, i dachowe wieczory, tajniackie muzea, panowie z zawiniętym wąsem, panie bez wąsów. Kolejki, koleinki, kanapki, materace, balkony, szwędactwo. Wszystko. Proste, nieproste. Nie wiem czy wiecie ale w mieście życia aktualnego też jest komunikacja miejska, która wszędzie rządzi się tymi samymi prawami. WSZYSTYKIMI. Jeżeli siedzisz sobie spokojnie i obserwujesz trasę autobusu, który kojarzysz tylko z numeru i wiesz, że jedzie w Twoją stronę to tuż po chwili siada na przeciwko Ciebie Pan wydający z siebie alkoholowy odór na sto tysięcy autobusowych centymetrów, ale ale, żeby nie było zbyt różowo. Pani, która posiada największą ilość toreb też zmierza właśnie w Twoim kierunku. Bardzo chcesz myśleć 'ulala, przecież pięknie tu i wspaniale' to ten niezbyt przyjazny odór nie pozwala. Wracasz do domów i zjadasz, wychodzisz i zapominasz, wracasz i jest. Odnajdujesz przejścia i wyjścia. Masz kluczowe obsesje.
I had a dream. Quite a
long dream. It took me a month to wake up. Sometimes I have an impression that
dreaming never actually ended up. I can only hear this amazing swedish girl streaming
from the speakers. The feeling of being surrounded with the soft and at the
same time disturbing voice calms me down. I’m reading the recipe for the tenth
time. Just to make sure, you know. I can’t spoil it. I’m a perfectionist, I may
exaggerate. It is a big word. Too big. Huge. But I’d like a cake to grow and
grow. I can already smell yeast and this very buttery dough /The texture of
yeast. You press a little bit – it crumbles immediately/ I can only remind
myself of my person saying that none’s
going to drop by, so we have to eat the whole cake ourselves. And we’ll become
fatty girls with enormous asses. Yes.
A small shop in my neighbourhood. This lady has been working there since I can
remember. She’s got the same name as I do. I enjoy these small-talks. Hi, Marysia.
How are the things going? Still studying? – Yes, yes, everything’s fine. Oh, where
do you take these sweet plums from? I can’t resist. And she’s smiling, advising
me and always replying “See you”. And then we see each again and again.
Going back to dreaming.
Dreams are good. Dreams are best. Even if they’re frightening you. There’s
always some truth in them. It’s a part of you, so you can’t deny them. Mine was
lovely and colorful. There were so many people. I can remember all the faces
and almost all the names. We had difficulties understanding what we were being
told in norwegian. The only reaction was looking at each other, laughing and converting to
English. You’re not fully yourself when you’re speaking in a foreign language.
You’re not that funny and spontaneous. Some things are simply not to be
translated.
A long corridor and a set of doors. All look alike. One of them open, I can see
a familiar face. We smile at each other, we set up a meeting for the evening.
Are we going out again? Yes, the two of us. Me and Eva – we were the toughest
players! But also My Smoking Lady, the only badass companion of a cigarette.
And there was rain, and there was sun. This hipsta, cosy café and their strong,
black coffee (I think I was out of order that day). Talking and laughing about
everything and nothing. Locals are a specific sort of people. Have you ever
wondered why they are so cool? Me neither. But they are. The balcony-meetings
are not to be forgotten. All the food that was way too expensive, but we were
buying it anyway.
The very last evenings are never ordinary ones. Sadness, a thought of losing
someone/something and not being able to catch them in the nearest future. But
they’ve got the sea. They’ve got a lot of water. Just sit by the sea, listen to
the person talking about music, its power. See how this person is committed to
the subject. Hug. Your shoulders. See the darkness on the horizon. It’s getting
cold.
An artist. This is
someone. How it is to be an artist? I’m not one. I’m only good at moving my
ears, creating new words, mixing ingredients and doing
funny/scary/not-to-be-controlled face expressions. I’ve heard from my friends
that they were terrified when they first saw me. My face was like I don’t give a fuck about you all. But
they changed their minds, I’m not that bitchy bitch, I am to be liked. I hope.
Anyway – artists. Me and Ana met ones there
abroad. This abstract drawing on the wall is still in front of my eyes. A
rainbow tree, in my opinion. An ice cream-like-tree, in his. Three cigarettes
smoked one after another, my throat is in pain. I’m losing my voice; I can
hardly hear. What do you want to dream
about tonight? – To become healthy tomorrow. Yes, a power of words. And a
power of hot cocoa that I missed while walking for 2 hours along
almost-the-highway with my dearest Ana. This rainy country and our bad luck
when it comes to the night buses. And then naked asses back home.
Ana and me. We like to
cooperate. And we’re really good at it /We wrote a relation from Øyafestival.
We’ve been working across the sea/ But we need a map. And one of us knows the
way to Radarveien. It’s 6am when we’re reaching our destination. I’m proud of
her. She’s now out there picking
blueberries and baking muffins (with Ølgøl), she misses a glass of hot milk
being drank every evening. We miss talking to each other, wondering how
beautiful and cruel life can be. We actually don’t even need to talk to know.
We eat beereals for breakfast every day.
There’s Olga on the phone. Her voice reminds me of the other night and morning
in june spent in the park in front of the Opera. I’m laughing. It’s really nice
to realize that your friends remember about you even when they’re far from
home.
Me and Majkel, we’ve got a plan. An amazing one. We’re laughing. There are
gonna be Okti and her satelites on the first page.
The cake smells. And
tastes. I can comfort myself with a cup of tea and a piece of yummy stuff and things. When I meet my person in two weeks, I hope she won’t
tell me that my ass is as wide as the wardrobe in my room. But some guy asked
me lately if I’m not working in the mode-business. Let’s eat even more cakes
and pies then!
I hope a spider will not bite me in the leg, I hope it’s gonna be fine.
Night is magical. I’m not lucky. I managed to notice a shooting
star only once.
Ostatnia aktywność tutaj zakończona została słowami ZAWSZE
NAJLEPIEJ. Posesyjna bryza pomuskała mnie takim właśnie w(y)rażeniem, więc nie
pozostało mi nic innego, jak odkurzyć nasz porzucony blog.
Pół roku to szmat czasu. Mogłoby się wydawać, że w tak
długim okresie można zrobić niemal wszystko – podróże dookoła świata (albo
własnej osi), wiksywiksy every weekend, poznawanie współziomków, nowe wrażenia
(smakowe, wzrokowe, muzyczne), trofea maści wszelkiej. Brzmi cudnie i trochę
żałuję, że większość z powyższych uciekła sobie do lasu, ukryła się gdzieś w
ziemi i zapadła w rodzaj snu zimowego, ale wiosennego. Dotknęły nas za to mrozy mieszkaniowe i przeprowadzki ze dwie.
Kręciłam się wokół własnej osi bardzo długo. Teraz mam to
sobie za złe. Studia i piękny budynek Novum poznańskiego nie mają prawa pozbawiać
człowieka tej danej w pakiecie urodzinowym wolności i przestrzeni
życiowej. Jest w tym wina też i moja, bo na pewno można studiować na dziesięciu
kierunkach, pracować na trzy etaty i pięć zmian, wyprowadzać psa, delektować
się aromatem potu jeżdżąc kilka razy dziennie miejską komunikacją i wyrabiać
się ze wszystkim. W to nie wątpię, ale dla większości sztuka ta jest zupełnie
obca i niemożliwa do opanowania.
Mimo nadmiarów i powodzi naukowych czułam się spełniona w
tej części bardziej życiowej i absolutnie istotnej dla zdrowego funkcjonowania.
LUDZIE to hasło-klucz, słowo magnes, KULTURREFERANSE i w ogóle
fenomenoneenomeno. Kierunkowi ludzie nie zawodzą, udowadniają to na każdym
kroku i po tym pół roku mogę stwierdzić, że są niezastąpieni. Tym samym
dołączyli już do grona osób wcześniej mi znanych, które też muszą być, żebym ja
była. Chodzą słuchy, że człowiek z natury jest egoistą, martwi się tylko o
siebie, a ludzie wokoło mogą nie istnieć. Dobrze się spotkać, pogadać, ale generalnie
to bez szału. Z drugiej strony człowiek to istota stadna i w samotności
uschłaby ze smutku. No więc ja chyba uschnę, kiedy większość poleci w Wielki
Norweski Świat albo Austriacki albo Amsterdamski. Popracuję w fabryce jako
starsza specjalistka od pakowania liści rukoli do plastikowych pudełek i
zarobię na bilety w te wszystkie strony Ojropy.
Z serii "Przeżyj to sam (ale z Mirkiem)": Tańcząca czili-parówka
Z tej samej serii: Pan niosący sól i pieprz, który czeka aż go odbiorę z wystawy <3
Tartucha z jabłkiem
Śniadaniowy piknik-niespodzianka na domowej wykładzinie
Jeden z niewielu pysznych obiadów na Oświeconym Osiedlu
Właśnie lunęło jak z cebra, spoglądam przez niezbyt czyste
szyby siedząc w niezbyt czystym mieszkaniu. Ściana deszczu przywołuje pakunek
wspomnień, które ciężko zebrać w logiczną całość. Dlatego wkradnie się tutaj
taki niewielki Strumień Jej Mości Świadomości.
Miron Kaszton
Balkonowe grillowanie elektryczne, ale jakie przepyszne.
Pizzony w ilościach ogromnych wyłaniające się z Kamowego piekarnika. DOBRA
DOBRA. Kama PrawieKrypotomanka. Mirinda uwielbiająca czytać magazyny dla kobiet
nocną porą w Krecikach. Grzanie tyłka w największym słońcu przy jednoczesnym
czytaniu o rolnikach w Szwecji. Kasztany spadające na głowy. Snakke sammen.
Spokojne rozmowy bez krzyków w polskich kolejach. Słońce świeci od rana do
nocy. Stopy zwiedzają targ staroci. Potem kroczą dumnie pod ręce z dwoma
Dżentelmenami-Również-Stopami w ślad za szwedzką orkiestrą dętą. Prodiże
najlepsze tylko z Gryfi. Czilling trawnikowy, prawie wakacyjny. Podróż za jeden
uśmiech nad morze. Gra w panini stała się nową dyscypliną, może nawet
olimpijską. Wieczerza Wigilijna w czerwcu zawsze spoko.
Pizzo Kamowy
Zadowolona i najedzona MakaMarta , która zamieszka z nami w Posen!
Patriotyczne trofea
również (w których zdobywaniu nie było
mi dane wziąć udziału). Niespodziewana wizyta Tomczyk Marty w naszych skromnych
progach. Buddyjskie opowieści z pierwszej ręki. Stresy i stresy jak cholera.
Lampion z Kametą i Husseinem, który nigdy do Oslo nie doleci…
Prawie cała zgermanizowana crew
Smutny lampion, który zaniemógł i nie poleciał do Oljelandu
Gdańskie dziwne i
piękne miejscówki. Skradzione żarówki za miljony monet. Prąd za jeszcze więcej
miljonów. Czerwone kwiatki pod MonteŁazienką na Oświecenia. Elograffiti na
Elomiejscówce. Rapsy jakieś nocne. Srające gołębie. Rozmowy o kupie przy
śniadaniu. Kanapka z kotletem, której zabrakło w dniu egzaminu. Zienia jedząca
codziennie kilogram truskawek, straszona przez burze z piorunami. Olga w
latinosukience. RullegardnierMiecz. Anna znająca już moje myśli muzyczne i
życiowe. DJ Broiler motywujący do pracy (również do fizycznej na PROGYM).
Krążący Napitek Pokoju w parku do 4 nad ranem. Zraszacze-Dupacze. Mróz i mróz i
toiletroom za ziko pięćdziesiąt, więc nie inaczej, jak tylko na Jana.
Halfway-Spotkanie w Whitestoku zaskoczyło niezwykle
pozytywnie. Tym, co pokazała SoKo, będę się zachwycała jeszcze długo i nigdy więcej nie zaprzeczę, że jest ona wulkanem energii. Wyłaniający się z
każdego zakątka Wilhelm z Jerusalem was making each of our days. Nie wspomnę o
tym, że razem z Anią przesadziłyśmy, bo wiemy to już aż zbyt dobrze. Podobnie Anna2,
razem znane jako Anabananana - Emiliana Torrini na Mamę Całego Świata! Tylko
ona (Emilka) mogła zaspać na umówiony wywiad, poprosić o whisky podczas koncertu,
zapomnieć tekstu własnego utworu i opowiadać o tym, jak postanowiła poskakać z
łóżka na łóżko w pokoju hotelowym i w końcu uderzyć głową o jego kant <3
Atmosfera kameralności i prawdziwości tego wszystkiego sprawiła, że ja poczułam
się tam nierzeczywiście, jakby ktoś na górze pokierował moją ręką klikającą w
internetach na opcję „kup bilet na halfway za jedyne 80ziko!”.
Ana śniadaniuje. Gołębie, tradycyjnie, zakłócają ciszę
Godny mural na ośce białostockiej
WJADOMKA
Nie przeszkodziło mi i Ani to, że mokłyśmy jak największe kury i koguty, byle
tylko zostawić plecaki w zagrodzie operowej i ruszyć na wyśmienity obiad dopełniony
wyśmienitymi rozmowami, żartami-sucharami i omawianiem planów na kolejny festiwal, tym razem poza granicami Løklandu (dla anorweskich ziomków – Polski).
Jacek Żartowniś, którego zdjęcie pt. „Gdzie jest Wally?” jest lepsze niż te
wszystkie w gazetkach o człowieku w białego-czerwonej czapuni (swoją drogą –
bardzo to patriotyczne). Jego opowieści o hostelowych współlokatorach z
europejskich instytucji, o wywiadach pt. „Jakie masz plany na majówkę?”. I
podsumowanie festiwalu najbardziej delikatnym sernikiem, jaki kiedykolwiek
jadłam..
Wons-kucharz z torbofartuchem, Zienia-dyrygent i ukryty gdzieś Siema - Stolyca się bawi!
Maryja tylko jeeeeee
Prezent rowerowy dla Anny-Bananny był w oczko trafiony! Nic
lepszego kupić nie mogliśmy. Plener zawsze uchodził za najlepsze miejsce spotkań, ale plener ogrodowy to plan idealny (do pełni szczęścia – stan również
idealny). Wprawdzie w nocy komary harcują, ale spacerowanie promenadą i
siedzenie na ławeczce razem z Szymborską Wisławą i jej kotem warte są takich
poświęceń. Całości-radości dopełnił poranny chill w ogrodzie, słońce świeciło,
Marzia słowa cały czas dotrzymuje. Doceniam nasze spotkania też za to, że każdy
przygotowuje coś do jedzenia. Nawet jeśli są to sałatki czy inne muffinki, to
zawsze bardziej docenione. A tego tu
gotowania brakuje mi bardzo.
Czelaut, stopy odpoczywają
Jakiś czas temu minęła mnie na ulicy Pani z wózkiem, obok którego szła jej
mini-córka. Cieszyła się bardzo z tego, że dostała od mamy bułkę. Ostatnimi
czasy produkty z rodziny Pieczywo również cieszą mnie najbardziej, chyba mam to
po niejakim Sebie, którego żałuję, ze nie poznałam. Dlatego musiałam się
uśmiechnąć do tej mini istoty. Ponoć moja mina odstrasza wszystkich już na
dzień dobry, więc lepiej było zrobić cokolwiek z mimiką. Oczywiście nie zmienia
to faktu, że nadal mnie irytują natarcia Wózkowych w miejskich pojazdach.
Wcinam czekoladę, popijam herbą (tak, herbą) zieloną z
cytrynową limonką i planuję wojaż norweski. Miljony monet znikną prędko jak Struś Pędziwiatr, ale wiem, że warto, i że przeżyję przygodę zupełnie
odmienną od tych wcześniejszych.
Przez jeden tydzień wakacji wydarzyło się więcej niż przez ostatnie pół roku, niechaj passa się utrzyma.
A na pocieszne zakończenie mamy dla wszystkich kuferki
słodyczy ufundowane przez naszych sponsorów!