Moje niezdyscyplinowane
życie, ciągle zasypuje mnie niespodziewanymi zwrotami akcji. I tak,
ambitnie zaplanowane, monotonne i pracowite wakacje, przemieniły się
w pasmo wyjazdowych niespodzianek. W ten oto sposób znalazłam
się na szalonym polsko-niemieckim weselu w jednym ze szczecińskich
ogrodów, gdzie poznałam cudownych ludzi i najlepszą parę
młodą na świecie, za sprawą której (a raczej za sprawą
ich poślubnej wycieczki na Majorkę) zaledwie tydzień później
znalazłam się w jej berlińskim mieszkaniu w dzielnicy
Prenzlauer Berg,
z dwoma uroczymi kocurami.
To jest Franek - kot myśliciel. Całymi dniami odsypia trudy swego życia, a gdy zastyga w nostalgii, ma się wrażenie,że rozmyśla o filozofii. Bardzo długo trzeba sobie zaskarbiać jego zaufanie.
Mistrz modelingu - jak widać :)
A to Willi (Wilhelm) - kot nadpobudliwy. Kocha jedzenie, interesuje się wszystkim i zawsze! W ciągu dnia asystuje Frankowi w spaniu na czas (długodystansowce), zaś pod wieczór zaczepia większego brata i stacza z nim udawane bitwy na śmierć i życie. Bardzo przekupny (zwłaszcza jeśli w grę wchodzi kiełbasa).
Moja ulubiona lampa - księżyc
Pozwoliłam sobie upublicznić kilka moich ulubionych fragmentów berlińskiego mieszkania Ewy i Manu (mam nadzieję,że nie będą mi mieli tego za złe). Większość z tych niesztampowych dodatków/akcesoriów, które widnieją na zdjęciach, zostało zrobionych zdolnymi rączkami Ewy! (lampa-księżyc, odlewy, ramy luster, pokrowce na krzesła, lampa-popiersie :) )
Zacznę od tego,
że Berlin jest NIE SA MO WI TY. Jest oczywiście brudny (miejscami),
opanowany przez chaos (miejscami) i berlińsko-sarkastyczny (to już
raczej całościowo :) ) - ale nie zmienia to mojego pojęcia o jego
nietuzinkowości. Spędziłam w nim 10 dni, ale już zdążyłam się
zadomowić ( chociaż przez wzgląd na znikomy poziom znajomości
języka niemieckiego, musiałam czuć się trochę ausländersko
).
Pierwszy mile mobilny akcent berlińskiego życia zaatakował
mnie już po wyjściu z busa na Alexanderplatz - tam wszyscy jeżdżą
rowerami! Naprawdę, będąc pieszym,można zginąć pod kołami
jednośladu.
Kolejne nienowatorskie pewnie spostrzeżenie - do
godziny 18 (mniej więcej), przez pięć 'pracujących' dni w
tygodniu, Berlińczycy zamieniają się w maszynki do robienia
pieniędzy,
za to wieczorami i w weekendy stają się mistrzami
relaksu! Odpoczywają wszędzie
i intensywnie (słowo 'intensywnie'
kojarzy się bardziej z pracą,ale uwierzcie mi - odpoczynek
mieszkańców niemieckiej stolicy jest silnie wzmożony w
weekendy!). Może to też kwestia tego,że korzystają ze swoich
praw,a trzeba wszystkim wiedzieć,że w Niemczech można bezkarnie
popijać sobie alkohol 'pod chmurką'. Tak też czynią i porą
popołudniową można się na nich natknąć nad Szprewą,albo w
Mauerpark, jak spokojnie i bez cienia grozy (nie to co
u nas 'na
kopule' he,he,he) sączą któryś z łatwo dostępnych
trunków. Miałam tez wrażenie,że wtedy kiedy odpoczywają, w
ogóle nie zawracają sobie głowy domowymi obowiązkami,
pewnie dlatego też niewielu z nich wtedy gotuje - o wiele przyjemniej
jest się przejść do knajpy na całkiem pokaźnej wielkości pizzę
z łososiem i świeżą rukolą w okazyjnej cenie 2,80 euro ;)
W
pierwszy dzień mojego pobytu w Berlinie wybrałam się na Mauerpark
- jest to rewelacyjna miejscówka! Składa się na nią kilka
składników:
Po pierwsze - Flohmarkt (tłum. pchli targ) -
mnóstwo ludzi, kolorów, zapachów i ciekawostek.
Świetne winyle w 'promocyjnych' cenach! Serio,serio. Znajdziecie tam
wszystko - od ciuchów, przez biżuterię, antyki, instrumenty
muzyczne, po ogromne rolki wielobarwnych (pewnie tureckich)
materiałów.
Po drugie - amfiteatr, na scenie którego
co niedzielę odbywa się wielkie karaoke! Może tam wystąpić
naprawdę każdy (o ile ma tyle odwagi,żeby popisywać się swoim
talentem przed kilkutysięczną publiką). W okolicy tegoż
amfiteatru ustawiają się lokalne alternatywne zespoły i przez cały
dzień wypełniają park swoją muzyką!
Po trzecie - znajduje się
tam coś w rodzaju ogromnej polany, na której Berlińczycy i
turyści wylegują się całymi dniami ze swoimi znajomymi,
piknikując i popijając różnorakie napoje.
Ja uraczyłam się w
tamtych okolicach pysznym falafelem!
Wrzos z 'wrzosowych wzgórz' Mauerpark :)
Następnego
dnia,odwiedziła mnie w Berlinie Agatka. Popołudniu spotkałyśmy
się z naszą berlińską koleżanką - Claud, która zabrała
nas najpierw na przepyszne piwo malinowe do jednej z kafejek na
Kastanienallee (gwoli ścisłości do 'An
einem Sonntag im August' ). Gaworzyłyśmy sobie o trudach naszych
żywotów,aż ni stąd ni zowąd przed naszym stolikiem pojawił
się najprawdziwszy (przynajmniej tak nam się przedstawił) poeta
(w białej koszuli,kamizelce,z papierosem w ustach i o totalnie
tłustych włosach!)! Podszedł i zapytał czy mógłby nam
wyrecytować swój najnowszy wiersz. Z reguły jesteśmy dosyć
miłe,więc pozwoliłyśmy mu na to. Wiersz miał tytuł 'Landlords
daughter' (hahaha) i w zasadzie niewiele zrozumiałam z tego co mówił
( a mówił w przyjemnym dla ucha british english ),ale to i tak
było dosyć dziwne ( a przede wszystkim zabawne). Dziwne dla mnie - ale typowe dla Berlina. Po tym
uroczym i zabawnym incydencie, Claud zabrała nas nad Szprewę, gdzie
popijałyśmy piwo przy zachodzie słońca,z widokiem na Bellevue
(dom prezydenta),
z
nogami zwisającymi nad rzeką.
Nazajutrz odwiedził mnie Michael i jego przyjaciółka Mani ( ich wizyta była zaplanowana,ale na dwa dni później - zrobili mi więc niespodziankę ). Wieczorem udaliśmy się w czwórkę na przechadzkę szlakiem Szprewy, zatrzymując się po drodze w jednej knajpce,a w zasadzie na leżakach ustawionych przed nią, na wyśmienite piwo ( zawierało zaledwie 2,5% alkoholu - informacja dla tych, którzy zdążyli mnie już posądzić o alkoholową słabość :> było to wszak nowe doświadczenie smakowe!) o smaku gruszkowo-imbirowym!
Wybraliśmy się też do berlińskiego zoo. Była to moja pierwsza wizyta w takim miejscu, więc możecie sobie wyobrazić mój zachwyt i te wszystkie okrzyki w stylu 'ojeeeeej','łaaaaał,'ooooołłłłł' :) Przejście przez Zoologischer Garten zajęło nam mniej więcej 3 godziny i doszłam do wniosku, że flamingi wiecznie uprawiają jogę (w zasadzie Michael doszedł do takiego wniosku), a małe bez-rożne nosorożce to najbardziej urocze stworzenia na świecie!!! Do tego brykają jakby cierpiały na jakąś nadpobudliwość! Czad!
P.S. Załapaliśmy się na 3-dniowego słonia (w zasadzie słonicę). Sama słodycz (pomijając opary unoszące się w pomieszczeniu, w którym mieszkały te giganty)...
Po wyjściu z zoo udaliśmy się na kebaba, a musicie wiedzieć, że berlińskie döner kebab smakują zupełnie inaczej niż nasze polskie kebaby w bułce (osobiście i tak zawsze wciągam te w naleśnikach, ale nie wiedzieć czemu - są droższe od swoich bułkowych kuzynów).
Następnie udaliśmy się na... Alster, to nic innego niż piwo+Sprite. Szalenie smakowite. Przez chwilę można było zapomnieć dlaczego w ogóle pija się piwo bez dodatku tego napoju.
Wieczorem wróciliśmy na 'szlak Szprewy' i siedząc na murku przyglądaliśmy się uczestnikom dancingu,którzy oddawali się tańcom w rytmie tanga argentyńskiego,pod rozświetlającym parkiet sznurem kolorowych żarówek. Niczym 'Dirty Dancing',jak bum cyk cyk.
Kolejny dzień minął pod znakiem zakupów. Ja co prawda nie jestem typem sieciówkowo-wyprzedażowego szperacza, ale skusiłam się na wyprawę do Primark'u. Niestety przeraziłam się ilością ludzi okupujących ten sklep (a zwłaszcza kolejkami do przymierzalni) i wszystko co miałam w swoim koszyku (a raczej 'siatce') wylądowało z powrotem na swoich półkach.
Podczas mojej berlińskiej przygody udało mi się zawitać do galerii oferującej ponad 450 eksponatów, które niegdyś wyszły spod ręki Salvadora Dalego. W końcu obejrzałam 'Psa Andaluzyjskiego' (tak jest - zupełnie dalijski i doszczętnie surrealistyczny)! Co prawda większość z prac, których można tam doświadczyć, to grafiki i szkice (+kilka rzeźb),ale i tak warto!
Jak wszyscy wiemy, w Berlinie na każdym kroku można spotkać takie niedźwiedzie. Dali też ma swojego,
a co!
Po wyjściu z galerii przeszłam się po Potsdamer Platz, towarzyszyła mi cudna pogoda i pobliski park.
Pod koniec mojego pobytu udałam się na Kreuzberg - najbardziej multi-multi-multi dzielnicy w Berlinie. Multi-kulti, street art, niesamowite kolory, wszechobecna muzyka, park w środku dzielnicy (co jest zresztą bardzo berlińskie), iście paryskie kafejki,ahh! Zrobiłam sobie nawet czarno-biale zdjęcie w automacie. Ciekawa i 'filmowa' turystyczna atrakcja!
Okej,tak było na pierwszej stacji U-Bahnu,na której wysiadłam, potem wróciłam do pociągu i pojechałam stację dalej,a tam... zaraz po wyjściu z pędzącej i zawsze punktualnej machiny 'zaatakowało' mnie kilku żebraków. To było ogromny kontrast, wystarczyło się przejechać jedną stację metrem... bardzo tureckie zakamarki. Wyglądały na dosyć szemrane... :>
Ghostpoet w Berlinie! :) I Radiohead we wrześniu! Na Kreuzbergu nawet kontenery są 'so artistic'.
Tak minęło mi 10 berlińskich dni. Ze swojej poślubnej wycieczki wrócili moi przekochani hości (jeden host, dwóch hostów, trzej hości, itd. ) - Ewa i Manu. Na powitanie usmażyłam im mój domowy towar eksportowy - naleśniki :) Dostałam od nich uroczy majorkański kubek rodem z majorkańskiej cepelii i miałam okazję wypić w nim 'majorkańską' kawę :)
Berlin - coś wspaniałego, polecam. Jest tak różnorodny i tak ciekawy, że po prostu trzeba go poznać! Ja się zakochałam, bez dwóch zdań.
I przesyłam berlińskie pozdrowienia!
Berlin Sunrise!
P.S. Przepraszam za godną pożałowania jakość zdjęć, ale i tak wykazałam się sporą odwagą i dystansem do siebie, bo wśród wszechobecnych iPhone'ów ( naprawdę WSZYSCY tam mają iPhony! ) robiłam zdjęcia swoim skrzypiącym ze starości Zylo :)
~Marta